wtorek, 28 marca 2017

Afterlife

Darach martwa, problem ze stadem Alfa - rozwiązany. Czego chcieć więcej? Wydawało się, mimo uaktywnionego nemetonu, że teraz będzie już tylko spokojniej, nic nie będzie zagrażało nie tylko paczce przyjaciół, a i Beacon Hills.
Zapowiadała się też spokojna i cicha noc, taka jakich wiele... Do czasu. Scott siedział akurat ze Stilesem przy samochodzie, jego przyjaciel po raz kolejny naprawiał coś przy silniku.
- Czujesz coś?
- W sensie?
- No... Pełnia.
Alfa jedynie pokręcił głową w odpowiedzi, krótko po tym niebo rozdarła błyskawica, a później rozległ się grzmot, przez który aż zadrżały szyby samochodu. Obaj zmarszczyli brwi i spojrzeli w nocne niebo.
- Burza? Dopiero co było czyste niebo, nawet nie zapowiadali żadnej - spojrzał chwilę na Scotta, zanim znów podniósł wzrok na niebo. Jego przyjaciel zauważył, jak w oddali uderzył piorun. Może byłoby to typowe zjawisko natury, gdyby chwilę później nie uderzyły dwa, jeden po drugim, zaś po nich jeszcze czwarty i piąty. Nie trafiały one w jedno miejsce oczywiście, gdyby widzieli z lotu ptaka, wyszłyby z tego wierzchołki pięciokąta. Najlepsza porcja jednak dopiero nadeszła, w samo centrum owej figury uderzył czerwony piorun. Poza nietypową barwą, miał i dziwne następstwa. Ziemia się zatrzęsła i zebrał się wielki wiatr. McCallowi nie była potrzeba wiele, rzucił się od razu biegiem w stronę miejsca, w które uderzył piorun.
- Scott! - zawołał za nim Stiles, ale alfa nie zwrócił na to uwagi.
Biegł niestrudzenie, jak najszybciej, mijając drzewo za drzewem i kierując się ku wzniesieniu. Pamiętał, to tam. Wiatr mu utrudniał sprawę, rozwiewał włosy, sprawiał że towarzyszyło mu ciągłe wycie dookoła.
***
Stos kamieni, zdawałoby się, że utworzony przez naturę. Nic bardziej mylnego, gdyby ktoś ktokolwiek zobaczyłby dolne strony kamieni, zauważyłby znane nielicznym runy. Aż w końcu rozległ się grzmot, błysk oswietlił na chwilę pęknięcia na kamieniach, coraz to większe. Nie minęła chwila jak eksplodowały i ukazały to, na czym były przez te lata. Zielona powierzchnia, jakby ze szmaragdów, które nabierała coraz to silniejszej poświaty, otulającej znajdujące się w środku ciało. Zakapturzone, w dużej czarnej szacie. Pojawiły się dwa czerwone światełka w tej ciemności, na moment przed tym, jak w powierzchnię uderzył grom barwy krwi. Chmury odsłoniły księżyc, jego światło padło na grobowiec, aktualnie zniszczony. Dno dołku było wyłożone roztrzaskanymi szmaragdami, zaś osoba leżąca wśród nich jeszcze chwilę temu, podniosła się na nogi. Wyszła z dołku i jej wzrok natrafił na chłopaka o czerwonych błyszczących oczach i wyszczerzonym uzębieniu dzikiej bestii.
Ona wiedziała, że to nie przez pełnię, sama poczuła tą pierwotną nienawiść. Miała jednak większe doświadczenie od wilkołaka i w przeciwieństwie do niego się powstrzymała od rzucenia się na niego. Uchyliła się, by napastnik znalazł się nad nią, by potem wyskoczyła w górę i kopnęła go z pełnego obrotu.
Lot Scotta zakończył się na drzewie, po którym się zsunął w dół, a niebo rozdarł kolejny grzmot. Gdy ich oczy się spotkały, wydawało mu się, że widzi w nich przez chwilę ciemnoniebieskie niebo. Potem jednak tęczówki znów się stały jasnoczerwone i ona zaczęła iść przed siebie, do tylko jej znanego miejsca. Zignorowała też jego dziki, bitewny ryk. Kiedy tylko McCall się poderwał, tuż przed nim, jakby ostrzegawczo, uderzył kolejny piorun. Po niebie zaś przeleciała wielka chmara nietoperzy, o rozmiarach takich, że żadni specjaliści ani badacze nie widzieli chyba nigdy tak dużego ich zbiorowiska. Zniknęły mu z oczu dopiero po dłuższej chwili.
- Scott? - dobiegło go wołanie, które straciło nieco na mocy przez wiatr. Obejrzał się w stronę źródła głosu, w jego stronę zmierzał Stiles, Lydia, Allison oraz na samym przodzie Isaac. W końcu udało im się dotrzeć, ledwo Stiles zdążył mu zadać pytanie co się stało, a znów zobaczyli to samo co wcześniej. Około dwóch kilometrów dalej pioruny uderzyły w ten sam sposób, na koniec zaś czerwony piorun trafił w sam środek.
- Ktokolwiek to był, musimy się dowiedzieć czym jest i co zamierza - odpowiedział mu poważnie, patrząc prosto na nocne burzowe niebo.
***
- To mi wygląda na więzienie zrobione przez druidów - zaczął Deaton po obejrzeniu zabranych z tamtego miejsca odłamków kamieni, zdążył już ułożyć w jedną całość. - Wyglądają na stare, myślę że mają conajmniej kilkadziesiąt lat.
- Kolejny Darach? - spytał z niepokojem Scott, reszta jego przyjaciół z niepokojem patrzyła na weterynarza, czekając tylko na jego odpowiedź.
- Nie. Nie tak sobie z nimi radzili. Więźniowie muszą być istotami nadprzyrodzonymi, ale nikim z druidów. Jesteś pewien, że to nie był wilkołak?
- Wyczułbym. Zresztą, sam zapach tej istoty był... Pierwszy raz taki czułem. Do tego taki...
- Scott - Alan zwrócił uwagę chłopaka na jego pięść. Na samo wspomnienie wysunęły się jego pazury, które wbijały się w jego skórę. - Drażni cię, budzi gniew... - dodał z lekkim zamyśleniem i oparł się o blat. - Wygląda mi to znajomo, poszukam co to może być.
***
- Wiedziałem, że to zbyt piękne by mogło być prawdziwe - mruknął Stiles po zamknięciu szafki i spojrzał na Scotta. - Najpierw Darach, morderstwa, a teraz ta noc. Podobno jedna osoba zginęła, uderzył w nią piorun. Kilka innych osób trafiło do szpitala przez różne wypadki, jest trochę zniszczeń, były też spore problemy z łącznością - krótko streścił przyjacielowi wszystkie zdarzenia z ubiegłej nocy, jakie wyciągnął z trudem od swojego ojca
- Czyli możliwe, że zabili człowieka - skomentował krótko McCall, rozglądając się dookoła ze zmarszczonymi brwiami. - Nie wydaje Ci się, że jest dzisiaj jakoś bardziej głośno i wszyscy są bardziej ożywieni?
Stilinski spojrzał na innych tak jak Scott, musiał się zgodzić, było o wiele bardziej żywo niż zwykle. Ciężko było - głównie tyczyło się to chłopaków - zobaczyć kogoś kto nie gadał energicznie z kimś. Zanim zdążył to zaproponować, brunet skupił się nieco bardziej i podsłuchał niedaleką grupę chłopaków z drużyny.
- Chodzi o jakąś Erikę... Czyżby?
Choć była martwa, Scottowi mimo wszystko przyszło to na myśl. Życie go już nauczyło, że świat nadprzyrodzony potrafi nieraz zaskoczyć. Chyba że chodziło o inną. Osobiście, nie wierzył w przypadek oraz to, by imienniczka blondynki wywołała aż takie poruszenie.
Stiles złapał jakiegoś chłopaka przechodzącego obok i spytał go o co chodzi. Gdy ten im wyjaśnił, że chodzi o dwójkę nowych uczniów, z czego jedna jest zjawiskowo piękna, obaj spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby chłopak nie opowiadał o niej jak o doskonałej potrawie świata, doprowadzającej do ekstazy samą perspektywą zjedzenia jej. Czuli, że coś jest na rzeczy.
***
- Scott, spokojnie!
- Uspokój się!
Mówili do alfy wspólnie zarówno Stiles jak i Lydia, trzymając go i stojąc przed nim jak blokada. Sam nie wiedział co w niego wstąpiło, gdy tylko ujrzał dwójkę rodzeństwa przed sobą. Dzieliło ich zaledwie parę metrów, oni w przeciwieństwie do niego zachowali spokój, mimo że ich spojrzenia były mordercze. Mimo wszystko, emocje zaczynały powoli opadać i zarówno Stilinski jak i rudowłosa uznali, że mogą już puścić Scotta. Ludzie dookoła patrzyli to na rodzeństwo, to na paczkę znajomych. Szczęście, że kapitan drużyny opanował się na tyle, by nie pokazać ani pazurów, ani uzębienia czy oczu. Agresja naszła od pierwszego wejrzenia, co było z nimi nie tak lub z nim samym? Dziewczyna i chłopak też odpuścili, odwróciłby się w stronę korytarza i ruszył dalej, zaś brunetka by w końcu odwróciła wzrok od Allison, gdyby nie to, że tam już stał Isaac. Niedaleko niego Ethan i Aiden, wkładający bardzo dużo wysiłku, by nie dać upustu ogarniającym ich emocjom. Było to zresztą widoczne po ich twarzach.
- Isaac! - zawołał Scott, przywołując tym samym chłopaka do porządku.
- Już - mruknął w odpowiedzi, nie spuszczając wzroku z nowych. Zapewne by dał upust swojej wewnętrznej bestii, gdyby nie jego alfa. Ci bez słowa się odwrócili i poszli w swoją stronę.
- To ją spotkałem w lesie - powiedział z głosem pełnym pewności. - Ten sam zapach, to samo uczucie.
Patrzyli, dopóki nie zniknęli oni za rogiem. Owa Erica jeszcze na chwilę obejrzała się na Allison, którą aż przeszły dziwne dreszcze.

niedziela, 15 stycznia 2017

You love me cause I hate you.

Dzień jak co dzień, trening piłki ręcznej, który Chiara miała trzy razy w tygodniu. Poniedziałek, środa i właśnie piątek... O ile część ludzi myślała, co będzie robiła w weekend, Salerno wolała skupić się na grze i wykorzystywać rozkojarzenie innych. Zdążyła już w tym meczu zdobyć cztery bramki i właśnie nadchodziła następna, kiedy się poślizgnęła na płycie i piłka poleciała prosto w głowę dziewczyny, która odbijała piłkę ze swoją przyjaciółką. One akurat były ze szkolnej drużyny siatkarskiej, a brunetka mogła jedynie w tym momencie patrzyć jak niebiesko-biała mała kulka leci prosto w rude włosy. Dosięgnęła w końcu celu, sprawiając że dziewczyna się przewróciła. Chiara ignorując ból szybko się podniosła z ziemi i pobiegła do niej, czując ukłucie paniki. Rzadko kiedy miała taką sytuację jak ta, jeśli już to ze znajomymi z klasy, a to było nic w porównaniu do osoby, której imienia nawet nie znała.

- Przepraszam! - pisnęła gdy tylko dobiegła do niej i pomogła zdezorientowanej dziewczynie wstać, dla drużyny piłki ręcznej zarządzono kilkunastominutową przerwę. Zmęczenie po ludziach było widać, sporo z członków się zebrało w grupki i rozmawiało ze sobą na temat planów na weekend. Ruda spojrzała na Salerno nieco zdziwiona, ale wstała dzięki niej i przy jej pomocy udała się na ławkę. - Naprawdę nie chciałam, po prostu się poślizgnęłam i celowałam w bramkę... - tłumaczyła się dalej, spokój siatkarki wydawał się niepokojący, jak tykająca bomba zegarowa.

- Spokojnie - urwała jej tłumaczenia uniesieniem ręki. - Nic się nie stało. Poboli, poboli i w końcu przestanie, prawda? - spojrzała na "winowajczynię" i się uśmiechnęła. - Naprawdę nic nie szkodzi - dodała i na chwilę ich oczy się spotkały, nastała chwila ciszy, wypełniona wpatrywaniem się. - Vittoria jestem, miło poznać - szatynka o rudawych włosach w końcu zdecydowała się przerwać ciszę, ponownie uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu.

- Chiara - odparła brunetka z wyraźną ulgą i odwróciła na chwilę wzrok w stronę boiska, chcąc umknąć oczom siatkarki, których tęczówki kojarzyły się dziewczynie z czekoladą. - Też mi miło poznać, mimo okoliczności... - dodała nieco zakłopotana i spojrzała na Vittorię.

- Powiem ci, że bardzo dobrze grasz. Ostatnio kilka razy obserwowałam jak grasz, raz było między innymi gdy miałam kontuzję. Jesteś jedną z najlepszych z tego co widzę - zaczęła temat, szczerze zaintrygowana nową znajomą, na co ta poczuła się nieco onieśmielona. Spodziewała się jakiegoś wybuchu, pretensji typu "ślepa jesteś czy jesteś totalną niemotą?". Nie żeby jej nie pasowało, ale była zaskoczona.

- O... To miłe - odparła nie mogąc powstrzymać wsuwającego się na twarz uśmiechu. Intrygowała ją siatkarka, zdecydowanie miała w sobie to coś, nie mówiąc już nawet o tym, że urodą była w każdym calu w typie Chiary! Oczywiście dziewczyna nie robiła sobie nadziei, że coś z tego wyjdzie. Pewnie jest hetero jak większość, może ma chłopaka... Żeby tylko wiedziała, że zainteresowanie szło z wzajemnością. - Wprawdzie nie miałam okazji widzieć jak grasz, najczęściej robicie ćwiczenia - odpowiedziała, żałując że nie ma jak jej skomplementować. Miała wrażenie, że ciało Vittorii krzyczy do niej "pochwal mnie, halo, domagam się tego i żądam na miejscu!". Nie chciała jednak wyjść na dziwną ani jej do siebie zrazić.

- Tak... To jest właśnie to. Cały czas robimy ćwiczenia, to odbijamy, to serwujemy, to jeszcze coś innego... Chyba z trzy tygodnie temu ostatnio grałyśmy coś cokolwiek. Ja rozumiem, że technika jest ważna, ale nie mamy jak się do siebie przyzwyczaić, stać się zgranym zespołem porozumiewającym się bez słów! - o popatrz, jedno zdanie i jak łatwo można kogoś rozkręcić by zaczął wyjaśniać. Salerno spijała każde słowo z jej ust, tak kuszących, wołających telepatycznie do dziewczyny by ich spróbowała, skosztowała, olała wszelką młodzież i trenerów dookoła. Rozmówczyni zdawała się nic nie zauważać, ale potrafiła być szatanem w ludzkiej skórze. Domyślała się co brunetce w duszy gra i było jej to nawet na rękę, mimo że w głowie siatkarki wciąż pojawiało się imię "Michele". - Dlatego nie wiem czy nie zrezygnować z tych treningów i jeździć do Florencji. Myślę, że tam miałabym o wiele lepszego trenera.

- Nie nie, daj mu szansę - odruchowo, impulsywnie odpowiedziała szatynce, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę z wypowiedzianych słów. Zrobiło jej się głupio, ale musiała przybrać dobrą minę do złej gry. - Jak to było w... Jakimś filmie, czekaj... - strzelała palcami próbując sobie przypomnieć tytuł. - O, w "Karate kid"! Zdejmij kurtkę, załóż, powieś, upuść... Coś tego typu...

Vittoria się zaśmiała na jej porównanie oraz impulsywność, co jeszcze bardziej zdeprymowało Chiarę, ale zastanowiło ją jedno.

- Do której klasy chodzisz? Nigdy wcześniej jakoś nie wpadłam na ciebie, to aż dziwne, bo w gruncie rzeczy uczęszczamy do tej samej szkoły...

- Chodzę do drugiej C, klasa językowa - odpowiedziała jej, nerwowo bawiła się kosmykiem włosów. - A ty?

- Trzecia A, matematyczno-fizyczna.

Brunetka machnęła ręką i pokręciła głową. Nie znosiła przedmiotów ścisłych, matematyki nie lubiła z wzajemnością, a fizyka... Gdy się ogląda "1000 degree knife" to owszem, do momentu jest fajnie lub gdy się ogląda różne eksperymenty pirotechniczne, które ją cholernie kręciły. Ale te wszystkie zasady, teorie... To nie było dla niej.

- Nie potrafiłabym być na tym kierunku, nie znoszę matematyki, jest okropna - odpowiedziała Vittorii. - Już nie mówiąc o tej szm... - zakasłała teatralnie - nauczycielce, z którą mam. Wymaga tego, czego nie umie nas nauczyć i... - urwała gdy usłyszała wołanie trenera. Nie, nie teraz! Rozmowa szła w najlepsze, miały właśnie wymieniać poglądy na temat sytemu edukacyjnego, a tu nagle koniec. - Dobra, lecę grać, jak coś to się w szkole zgadamy i... - podniosła się z ławki i już miała ruszyć na boisko, gdy poczuła zaciskające się palce na przedramieniu, zaskoczona spojrzała na siatkarkę.

- Daleko mieszkasz od ulicy Barbarossy? - Vittoria spytała dziewczynę, wyraźnie nie chcąc kończąc rozmowy.

- Jedną ulicę jedynie. Czemu pytasz?

- Mieszkam na niej. Za pół godziny kończę trening, z tego co wiem ty też, więc może wrócimy razem? - zaproponowała sama wstając i zabierając rękę.

- Bardzo chętnie! - odpowiedziała wyraźnie ucieszona. - To do później! - odwróciła się na drugie wołanie trenera i pobiegła znów na boisko, znów wpadając w wir walki o wygraną. Teraz i ona dołączyła do grona rozkojarzonych, ale w przeciwieństwie do reszty, miała inny powód ku temu.

***

Chiara stała już przy drzwiach wyjściowych, oparta o ścianę i czekała. Świeżo po prysznicu, ubrana... Oczywiście też kilka razy się upewniła, że wszystko jest okej z jej wyglądem, że buty zasznurowane, nic nie odstaje, wszystko tak jak ma być. Pojawiały się też obawy. A może długo jej zeszło i Vittoria postanowiła iść bez niej? A może się rozmyśliła? Może to był tylko głupi żart? Po szkole też krążyły plotki, że jest lesbijką, więc może po prostu zagrała na tym i tak naprawdę jest wrednym homofobem? Jakże jednak odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła siatkarkę udającą się w jej stronę. Uśmiechnęła się do niej szeroko, co ku jej uciesze dziewczyna odwzajemniła.

- Wybacz, że tak długo, Alessia mi schowała buty i nawet nie chciała powiedzieć gdzie! - wytłumaczyła się z jękiem. - Idziemy? - spytała i położyła dłoń na klamce. Chiara chwilowo zajęta była patrzeniem na dziewczynę. Wcześniej była ubrana w sportowe spodenki i koszulkę z numerem 12, podkreślało to smukłą, niegrzeszącą wzrostem sylwetkę Vittorii, a teraz miała ona na sobie czarne jeansy, botki oraz luźną bluzkę, miejscami koronkową, wliczając w to obszycia rękawów. Nie wspominając o tym, że przez czerwony materiał prześwitywał czarny stanik, a to jedynie rozpędzało myśli Salerno. Na szyi miała jeszcze apaszkę, czarno-czerwoną, to dopasowanie kolorów kusiło coraz bardziej brunetkę. W tym momencie uznała, że wygląda co najmniej okropnie przy rudowłosej i jej poczuciu stylu.

- Pewnie, nie ma sprawy - odpowiedziała wyrwana z zamyślenia i wyszła z dziewczyną z hali. Miała ochotę zacząć jakiś temat, rozmowę, żeby droga nie minęła w milczeniu. Nie mogła przepuścić tej okazji, a była mocno pod wrażeniem Vittorii. Co się ze mną dzieje? ~ pomyślała, zupełnie zaskoczona, że ma takie problemy. Na spokojnie mogła zacząć konwersację z obcymi, z bananem na twarzy i przyjaznym nastawieniem, a jak tylko pojawiła się ta dziewczyna...

- Czym się interesujesz? - bam, zaskoczenie, towarzyszka zdecydowała się przerwać ciszę i świadomie, a może nie, wyręczyć brunetkę. - Poza piłką ręczną.

- A... Nic wielkiego. Piszę opowiadania, czytam książki, gram na skrzypcach... Chętnie też pływam i bardzo, ale to bardzo fascynują mnie podróże. I chyba tyle...

- O, skrzypce! - Vittoria zawołała z entuzjazmem i na chwilę się zatrzymała. - Pograsz mi kiedyś, prawda? Jeju, kocham ich dźwięk, mogłabym ich słuchać kładąc się spać, budząc o poranku!

Chiara chyba do tej pory nigdy się nie uśmiechnęła tak szeroko jak teraz, najbardziej satysfakcjonowało ją gdy inni od razu dostawali świra po usłyszeniu, że jest skrzypaczką. A cóż... Im bardziej mogła jej zaimponować, tym lepiej.

- A Ty czym się interesujesz? - spytała i spojrzała na rudą, na chwilę się wpatrzyła w jej oczy, po czym szybko zarumieniona odwróciła wzrok. Chiara, co ty najlepszego wyprawiasz? Ogarnij się, zaraz się domyśli wszystkiego i jakoś taktycznie ucieknie do siebie, zostawiając mnie samą! Tego typu myśli zdominowały na chwilę jej umysł.

- Jazdą konną, często wyjeżdżam sobie w teren do jakiejś szkoły i spędzam czas z Arashi, moją klaczą - odparła z lekkim uśmiechem. - Poza tym pasjonuje mnie jeszcze dziennikarstwo. Zdarza się, że sama piszę jakieś artykuły, relacje, czy wymyślone wywiady... Czysto dla siebie samej. Planuję jednak starać się o przyjęcie do szkolnej gazetki... - urwała by nagle się zatrzymać. - To tutaj.

Salerno słuchała uważnie dziewczyny, bardzo zaintrygowana nią. Dla tej urody... Mogłaby się nawet zaoferować do bycia jej prywatną klaczą! Brunetkę zdecydowanie było stać na wiele, gdy jej bardzo zależało. Już miała ją spytać, czy da jej kiedyś przeczytać coś swojego, mogła tylko myśleć o tym o czym mogła pisać Vittoria, ale wtedy jakby coś ją zmroziło, jakby mały Arab właśnie przebiegł obok niej i wylał na nią wiadro lodowatej wody. Nie... Nie tak szybko!

- Chcesz może wejść? I tak rodziców nie ma, wyjechali na trzy dni. Od dzisiejszego ranka mam trzy doby istnej Sodomy i Gomory! - zaśmiała się i położyła dłoń na klamce furtki. Ucieszyła się mocno na tą propozycję, to była jedna z najlepszych sugestii jakie mogła dzisiaj od niej usłyszeć. Miały jednak paść jeszcze inne... Ale to później.

- Pewnie, z wielką chęcią - odpowiedziała z entuzjazmem, choć w głębi siebie piszczała z ekscytacji.

- No to zapraszam - odparła i otworzyła ją na oścież, wpuszczając tym samym do środka.


Dom był duży, przestrzenny i widać było, że rodzina Vittorii bardzo dobrze prosperuje. Bogaty, elegancki wystrój... Jakoś pasowało jej to do siatkarki. Krótkim spojrzeniem obrzuciła zdjęcia rodzinne, na których ruda wyglądała uroczo, tak że aż szło cukrzycy dostać.

- Napijesz się czegoś? - usłyszała od dziewczyny, która teraz była w kuchni i się rozglądała za jakimś sokiem.

- Chętnie, poproszę - odpowiedziała z uśmiechem i przeszła do pomieszczenia, w którym dominowała biel.

- Ananas, może owoce leśne? Z kostkami lodu, bez? Usiądź - wskazała na stolik przy oknie z uśmiechem i poczekała aż ta usiądzie i jej odpowie. Idealnie się zgrało wszystko. Wyjazd rodziców, poznanie ciekawej dziewczyny... Aż dreszcze przechodzą na myśl, co będzie później.

- Ananasowy jak najbardziej. Mój ulubiony owoc - ucieszona brunetka zajęła miejsce. Przyjrzała się dokładniej rudowłosej i oparła podbródek na dłoni. Jej oczy wciąż nie miały dość genialnej sylwetki, której mogła by pozazdrościć niejedna modelka, zachwycała się odcieniem jej włosów, nimi samymi, tak zadbanymi i wyglądającymi na nieludzko przyjemne w dotyku... W swoim zauroczeniu mogła by pływać jak w Adriatyku!

- Naprawdę? Też bardzo je lubię - Vittoria właśnie skończyła nalewać i usiadła przy stole, obok Chiary, stawiając szklanki przed sobą. - Przypomina mi się jak w poprzedniej szkole jadłam ananasy na korytarzu. Z puszki, w tym swoim zalewie... Nie wiem czemu ludzie się śmiali - wzruszyła ramionami, po czym zaśmiała się z brunetką. - Posiłek jak posiłek, co było w tym dziwnego?

- Nic, tak samo bym zrobiła na twoim miejscu - stwierdziła Salerno, na moment przed upiciem łyka ze szklanki. Rozkoszowała się chwilę smakiem, po czym miejsce miała jej impulsywność. - Zatem jeśli zabiorę cię kiedyś na randkę, to na żadną kawę czy kolację ze świecami, a na ananasy z puszki w supermarkecie? - spytała z rozbawieniem, po czym nagle się zmieszała, zdając sobie sprawę jak mogła by to odebrać Vittoria, jeśli była hetero. Jednak rudowłosa ku jej zaskoczeniu ujęła kosmyk czarnych włosów i zaczęła się nim powoli bawić, patrząc w ciemne oczy Chiary.

- Słodkie. Tego jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć do tej pory - powiedziała cicho, widziała jak dziewczyna zareagowała, była spięta. Jakże to dla siatkarki było urocze... - Nie stresuj się, nie masz czym... - dodała szeptem i przybliżyła swoją twarz do oblicza rozmówczyni. - Pragniesz mnie, prawda? Widzę to po twoim ciele, policzkach, mimice i tym jak na mnie patrzysz... - drugą dłonią ujęła jej podbródek i kiedy ta chciała uciec spojrzeniem na podłogę, Vittoria jej na to nie pozwoliła i zadarła nieco jej głowę do góry. Żadnych dodatkowych i zbędnych słów, gestów... Jeden uspokajający uśmiech od rudej, a potem... Wpiła się namiętnie w jej usta.

Zaskoczona Salerno znieruchomiała przez chwilę. Zaledwie sekundę temu czuła, że chce uciekać, że nie da rady być tutaj z nią ani minuty dłużej, totalnie obnażona przed jej oczami. Teraz jednak nie miała możliwości ruchu, aż do chwili kiedy wszystko do niej dotarło z opóźnieniem i założyła dłonie na kark Vittorii, odwzajemniając przy tym namiętnie pocałunek, dając upust swojemu wszelkiemu pożądaniu i emocjom.

Zaledwie po paru minutach wpadły przez drzwi sypialni na łóżku, złączone ustami. Gdyby którakolwiek miała pirokinezę i nie umiała jej kontrolować, ten dom momentalnie stanąłby w płomieniach. Wezuwiusz był niczym przy tym ogniu namiętności, manifestowanym w kontakcie warg Chiary i Vittorii. Dopiero po paru sekundach ta druga odsunęła na chwilę swoją twarz, dając i sobie i towarzyszce złapać oddech. Brunetka nie omieszkała tego wykorzystać, wiedziała do czego za chwilę dojdzie, że tym razem będzie dosłownie obnażona, a poduszki będą w niebezpieczeństwie.

- Nie musisz być delikatna... - wyszeptała do rudej, patrząc jej w oczy.

- Co masz na myśli?

Chwilowe przejęcie pałeczki przez  Chiarę, dziewczyna usiadła okrakiem na biodrach Vittorii i spojrzała jej w oczy.

- Lubię ból... - zamruczała i nachyliła się do jej ust, musnęła je lekko wargami. - Wiesz może czym jest bdsm?

- Hmm... - siatkarka uniosła brew, nie trzeba było jej więcej mówić, w głowie zaś narodził się od razu plan. - Nie musisz nic więcej mówić... - szepnęła w odpowiedzi i przekręciła się z nią, żeby przez chwilę górować. Lubiła ładnie wyglądać, zatem miała bogatą garderobę, a jej część... Mogła ciekawie wykorzystać. Choćby po to, by po paru minutach Chiara w ciekawej odsłonie leżała na łóżku, przywiązana do ramy łóżka. Nie inaczej było z jej kostkami, które były przymocowane do drugiej ramy, zaś dwie pozostałe apaszki, krępujące jej ciało znalazły się na szyi i na oczach...

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Shadowhunters: Clazzy. Zrobię wszystko co konieczne, nie bój się, Clary.

Cel misji był jasno określony, szedł przez miasto. Pozornie sam, z perspektywy postronnego obserwatora zwykły człowiek w okularach kierujący się dokądś. Tak naprawdę jednak był pod czujnymi oczami trójki rodzeństwa. Doskonale zorganizowana akcja, wymiana między sobą, w której nie potrzeba było słów. Lata wspólnego działania, idealne dobranie do siebie zespołu czy może znajomość siebie nawzajem? Nie wiadomo, jednak fakt faktem, że pierwszą osobą był brunet, pozornie wybierający jakiś produkt ze stoiska ulicznego. Kiedy tylko cel go minął, odwrócił się i szedł dyskretnie za nim, nie dając mu zniknąć z perspektywy ani na chwilę. Dostrzegł moment, w którym chciał się odwrócić i skoczył szybko na wiadukt na sobą. Zmiana. Podążała za nim teraz kobieta w białej peruce. Nie umknęło jej, jak obserwowany mężczyzna zderzył się ramieniem z przypadkowym mężczyzną, stając się idealną kopią jego wyglądu. Rysy twarzy, kolor oczu, umięśnienie, wzrost... Jak w zwierciadle, włącznie z ubraniami. Fascynujące? Skądże. Gdyby tylko ludzie mijający owe fascynujące zjawisko zobaczyli jego prawdziwą istotę, bez wahania zaczęli by uciekać w popłochu, a na pasku wiadomości w telewizji zobaczylibyście "Demony istnieją, jeden z nich pojawił się publicznie na ulicy miasta i doprowadził do paniki wśród społeczeństwa". Na przeszkodzie jednak stało jedno - zwykli ludzie nie mogli go zobaczyć, tak jak i śledzącej go trójki, nie mieli tzw. wzroku. To był inny wymiar, inne byty.
Kolejna zmiana, tym razem płci! Nie uciekło to również uwadze trzeciej osoby, którą był wysoki blondyn. Cała trójka zeskoczyła w jedno miejsce, niczym sprawiedliwa trójca trzymając za nim dystans kilka kroków. Jednak obaj wystrzelili nieco w przód, zostawiając za sobą dziewczynę w peruce. Kto by teraz zwracał uwagę na vana po lewej, przy którym była trójka nastolatków, między innymi rudowłosa, która kończyła tego dnia osiemnaście lat swojej egzystencji? Gdy tylko białowłosa kątem oka zauważyła ją, nazwała od razu wiewiórką, jakoś tak jej się skojarzyło po prostu. Cała ta trójka miała swój pewien zwyczaj, przez który w połączeniu z ich ubiorem starsza babcia w berecie zwyzywałaby ich od chuliganów i satanistów. Nie widzieli ich ludzie, więc co się mieli martwić zderzaniem się barkami z przechodniami? Ktoś skrzyczy powietrze? Więc dziewczyna nie martwiła się tym jakoś przy mijaniu rudowłosej, od której nie było wyjątku co do przechodzenia obok.
- Ślepa jesteś? - usłyszała podniesiony głos, nastolatkę odzywającą się do niej z wyrzutem i patrzącą prosto w oczy winowajczyni, która totalnie zaskoczona i zbita z tropu patrzyła na wiewiórkę. Jakie byście zadali pytanie w takiej sytuacji? Co wam pierwsze przychodzi na myśl?
- Ty mnie widzisz? - no właśnie. Spytała mierząc ją uważnym wzrokiem. Nie była podziemną, przyziemną też nie, jeśli w przeciwieństwie do reszty ją widziała, "tatuaży" również nie miała, by miała okazać się jedną z nich - nocną łowczynią. Na jej pytanie, zareagowała prychnięciem i niedowierzaniem.
- A ty mnie nie? - spytała jakby chłopak za powód zdrady podał "bo tak". Dokładnie taka reakcja.
- Masz wzrok... - powiedziała cicho, jakby sama sobie nie dowierzając, już otwierała usta by powiedzieć coś jeszcze, jednak usłyszała za sobą swojego brata.
- Isabelle!
- Już idę! - zawołała i posłała jeszcze jedno spojrzenie rudej, jakby starając się ją zapamiętać. Zdecydowała się przemyśleć to później, może odnaleźć i o co chodzi bardziej i poszła do swojej grupy, zostawiając "pokrzywdzoną" z dwójką znajomych, która zaczęła się zastanawiać czy nastolatka coś brała lub ma jakiś atak choroby, o której nic nie wiedzieli. Jak mieli inaczej zareagować, widząc swoją przyjaciółką gadającą z powietrzem lub wyimaginowanym przyjacielem? Nie zauważyła nawet, że wiewiórka poszła za nią, gdy tylko się skapnęła, że oni jej nie widzieli. Chciała odpowiedzi, musiała je dostać, więc podążała za nimi, ignorująć swoich kompanów, że to zły pomysł. Widząc, że nie odwiodą jej od tego, spytali czy może jakiegoś drinka chce, lecz spotkało się to z brakiem odpowiedzi. Jej celem była zasłona, za którą zniknęła białowłosa z towarzyszami. Domyślając się, że nie jest to dostępna dla każdego strefa, wzięła pod rękę jakiegoś mężczynę, wyraźnie się kierującego tam gdzie chciała. Nieświadoma była zupełnie dwóch rzeczy, z czego jedna miała wpłynąć na jej życie intensywnie i przewrócić do góry nogami. Wpadła w oko Magnusa Bane'a, osoby tuż obok jej matki najbardziej odpowiedzialnej za niewiedzę rudowłosej. Zauważona została jeszcze przez dwóch o wiele bardziej stwarzających zagrożenie ludzi, tych którzy byli źródłem kłopotów, byli tym, czego szukała trójka Nocnych Łowców, zleceniodawcami. Nie umknęła też im rudowłosa, którą natychmiast skojarzyli z jej matką, poszukiwaną przez nich od lat.
- Masz ładne kontakty - rzuciła do mężczyzny, widząc jego oczy. Skąd by miała wiedzieć, czym on jest naprawdę? Nie została w domu, gdy jej rodzicielka chciała porozmawiać poważnie na ten temat, przestać ją zwodzić od momentu narodzin, wyjawić prawdę o jej dziedzictwie. Zlekceważyła to, nie dostrzegła powagi sytuacji. Jej przyjaciel i urodziny były ważniejsze. Wysoki czarownik Brooklynu skojarzył rudą, a widząc, że nie był jedyny od razu rozpoznał dwóch członków kręgu. Podszedł do nich i zaczął rozmowę, wspomagając się magią by wymóc na nich wyjście stąd. 
Dziewczyna w końcu przekroczyła zasłonę i pierwsze co dostrzegła to dziewczyna, która się z nią zderzyła, na podeście, wykonując ruchy jak kocica. Nie miała już na sobie płaszcza, miała biały strój, który... Można to było nazwać sukienką? Niekoniecznie. Prędzej jakąś marną spódniczką i stanikiem najnowszej generacji, bez ramiączek, zakrywającym jedynie tyle, by zmieścić się w granicach moralności jak ulał. Musiała jednak przyznać jedno - takiego ciała mogłyby jej zazdrościć najsławniejsze modelki. Obserwowała wszystko uważnie, dostrzegając pozostałych dwóch chłopaków - wyżej wspomnianego bruneta oraz blondyna. Ten drugi podszedł do celu ich misji i objął ją od tyłu. Mruczał coś do niej, jednak była za daleko by to słyszeć. Aczkolwiek była na tyle blisko, by zobaczyć "wysuwany" miecz w jego dłoni. Zareagowała szybko, wiedziona altruizmem. Odruchowo krzyknęła "Uważaj" i podbiegła do kobiety, by ją pchnąć na łóżko. Wtedy zarejestrowała tylko kilka rzeczy, gdyż wszystko potoczyło się szybko. Macki które nagle pojawiły na twarzy niedoszłej ofiary, dezorientacja blondwłosego chłopaka, nagłe odepchnięcie jej aż pod ścianę. Trójka nagle znalazła się w wirze walki, w chaosie. Młoda kobieta pozbyła się peruki jakiś czas temu, uwalniając burzę kruczoczarnych włosów i walczyła to batem, którym okazała się jej bransoletka, która na samą jej wolę wsunęła się jak wąż do dłoni i stała srebrnym źródłem bólu dla wrogów. Nie tylko śledzenie celu było zorganizowane, sama walka również, gołym okiem widać, że nieraz już walczyli razem i każdy wiedział co robić. To jedno drugiemu rzucało miecz, by zabić demona, to drugiego wystawiało trzecim wroga do poderżnięcia mu gardła. Każde z nich rozpływało się w jaskrawy pył po oberwaniu. Ruda przerażona i  w obawie o własne życie podniosła upuszczoną rękojeść, z której pod jej dotykiem wysunęło się świecące ostrze. Zmarła kiedy pchnięty na nie demon został przebity i również został po jedynie pył. Nie rozumiała tego wszystkiego, dla niej to było jak zabić zwykłego człowieka na ulicy. W końcu została już tylko ona i mordercze trio, które patrzyło to na nią, to na siebie jakby szukając u któregoś odpowiedzi co teraz robić. Przypadkowy świadek jednak już się wycofywał. Wiewiórka wybiegła z pomieszczenia i rozpychała się przez tłum, teraz nic nie miało znaczenia, czy ktoś ją skrzyczy, chciała jak najszybciej stąd wyjść, wybiec. Po drodze wpadła na jeszcze kogoś, mężczyznę o włosach postawionych do góry i dziwnych oczach, specyficznych, niespotykanych. Przypomniało jej się od razu, kiedy tylko nawiązała kontakt wzrokowy, jak siedziała przywiązana do krzesła, a przed nią był właśnie Magnus Bane, poruszający przed nią ręką, za którą poruszała się magiczna chmura energii, a w oczy wwiercało się spojrzenie wężowych oczu czarownika. W końcu jednak się odwróciła i wybiegła z klubu Pandemonium, by złapać taksówkę, wsiąść do niej i rzucić naglące "Jedź". Biedna niestety nie zdawała sobie sprawy z tego, że było dwóch członków Kręgu stało pod budynkiem i tylko czekało, aż wyjdzie. Nie przeoczyli jej, widzieli ją bardzo dobrze, wręcz doskonale jak odjeżdżała. 
Trójka nie miała innego wyjścia jak się ulotnić z tego miejsca, wciąż roztrząsając to co zaszło. O ile blondyn i Isabelle nie wiedzieli co o tym myśleć, to brunet był wściekły, że ktoś im przeszkodził i nie dowiedzieli się, kto skupuje krew ludzi od demonów.
***
- Nie mówiła ci może, gdzie jest kielich? - spytała Dorothea, stojąc przed rudowłosą w jej domu. Wszystko, wliczając w to gablotki z antykami, szafki, stoliki i inne meble, było porozwalane po pokoju, poniszczone, a w powietrzu unosiła się woń spalenizny. - Clary, pomyśl, musisz coś pamiętać, to może pomóc twojej matce!
- Nie wiem, nic mi nie mówiła! - zawołała z rozpaczą w głosie dziewczyna, patrząc na kobietę przed sobą. Dot, sąsiadka, wróżka, przyjaciółka jej mamy, która nawet dla niej zrobiła karty tarota. Pięknie ozdobione, odręcznie... Nie wiedziała jednak, że naprawdę był czarownicą, tylko że oryginał został wypchnięty przez okno i spadł na ziemię z dosyć sporej wysokości. Osoba stojąca przed Clary tak naprawdę była demonem, który przybrał postać brunetki. Skąd jednak biedna, zapłakana ruda z rozmazanym makijażem i cała przemoczona miała wiedzieć? Wtem istota się zdemaskowała, spróbowała jej dosięgnąć mackami z twarzy, jednak ta cudem uniknęła i się odsunęła z krzykiem, kolejny atak, przy którym została draśnięta w ramię i padła na ścianę. Została jej odcięta droga ucieczki, twarz fałszywej czarownicy była dziesięć centymetrów od jej twarzy, musiała się bronić, nie mogła tak po prostu tutaj zginąć! Mechanizm obronny zaczął działać, zmuszona zignorować pieczenie i ból na ramieniu ruszyła głową i przypomniała sobie o prezencie, który dostała do matki. Wyjęła z kieszeni stelę, coś co można było wielkością porównać do noża od papieru. Ów przedmiot nie miał jednak ostrza na końcu, co w tej sytuacji można było uznać za pechowe. Zapewne miał tą przewagę, że był zdobny, miał wiele wzorów a końcówka wyglądała na kryształ. Wiedziona impulsem wbiła stelę w ciało potwora, który z dzikim wrzaskiem upadł na podłogę i zaczął się po niej wić. Zrobiła mu krzywdę, owszem, ale jakże rozdrażniła. Zaczął ukazywać swoją najprawdziwszą formę, szkaradne niekształtne ciało, na dłoniach miał zaś szpony. Patrzyła na to z rosnącym przerażeniem, oprócz spalenizny było teraz czuć też zgniliznę. Bestia zerwała się z ziemi i przygwoździła ją do ściany, już miała się szykować do kończącego wszystko ataku, kiedy nagle poza rykiem rozległ się inny dźwięk: trzask bata. Srebrna podłużna rzecz owinęła się wokół szyi napastnika, szarpnięcie czyjejś ręki pociągnęło go na ziemię i wybawca wbił lśniący miecz w potwora, który po chwili jako pył zniknął. Clary patrzyła na to wszystko oszołomiona, rozpoznała tą kobietę. To ona wpadła na nią pod klubem, sam bat już mógł jej się z nią skojarzyć. 
Nagle znów była na kanapie, rozmawiała ze swoją matką, która tłumaczyła że właśnie takiej reakcji się obawiała. Ruda zarzucała jej robienie z niej wariatki, opowiedziała jej o wydarzeniach w klubie, dokładnie o tym co się działo, a ta powiedziała, że były to demony. Później jednak Clary oniemiała, gdy Jocelyn wyjęła stelę i podciągnęła rękaw, ukazała jej jeden z tatuaży. Tak, dla córki były to tatuaże, nie wiedziała że są to runy "rysowane" prezentem, który dostała od niej i że każda z nich miała jakieś właściwości. Narysowana tak i tak poprawiała wzrok, narysowana inna mogła dać większą siłę fizyczną. Rozmowa trwałaby w najlepsze, może nawet rudowłosa dowiedzitaj,ałaby się wszystkiego i nie była już taka zagubiona, jednak przerwała to wszystko Dot podnosząc alarm. Opowiedziała o ostrzeżeniu od Magnusa, że ludzie z Kręgu już tu są, a ta w panice przyglądała się wszystkim tym nagłym przygotowaniom, nie rozumiejąc już nic i tracąc grunt pod nogami. Przeszył ją jednak jeszcze większy strach, gdy zobaczyła eliksir jaki podała Jocelyn Dorothea.
- Na wszelki wypadek.
Ciężko, by zielona ciecz w jakiejś buteleczce nie wyglądała podejrzanie, nie mówiąc już o kolorze, który zazwyczaj kojarzy się z trucizną. Jeszcze polecenie, by brunetka zrobiła bramę. O jaką jej chodziło? Patrzyło to na mamę, to na jej przyjaciółkę, a drzwi na balkon nagle się otworzyły, a między nimi fioletowa przestrzeń znikąd. Towarzyszący temu zjawisku magiczny obłok przy ręce Dorothei na nowo skojarzył się Clary z Magnusem, co nie było zbyt przyjemne. Bezwiednie dała się zaprowadzić matce przed powstałą przestrzeń.
- Pamiętaj, wszystko co robiłam i ukrywałam, to po to by cię chronić, bo Cię kocham! - już jej przerywała, krzyczała "mamo", bojąc się o nią, jednak Jocelyn potrząsnęła córką mocno. - Zapamiętaj, Luke, tylko jemu możesz ufać! Gdzie on teraz jest? - spytała wręcz krzycząc.
- Na komisariacie! - odpowiedziała równie głośno i nagle poczuła, jak ta przestrzeń ją zasysa. Potem wszystko zniknęło, a ruda upadła pod ścianę.  
Usłyszała kroki niedaleko, kobietę kierującą się w jej stronę. Rozglądała się jakby w panice dookoła, jednak rozpoznawała to miejsce. Tu pracował Luke, ktoś kto dla Clary był jak ojciec, był przyjacielem rodziny, choć nie wyglądało na to, by był parą z jej matką, czemu ona sama się dziwiła nieraz. Przed nią pojawiła się partnerka zawodowa mężczyzny, która widziała jej dezorientację. Wytłumaczyła to złymi relacjami z chłopakiem i że Luke miał ją odwieźć do domu, bo cóż lepszego miała do powiedzenia? Uwierzyłaby jej? Prędzej zarzuciła, że coś brała. Zgrabnie wyszła z sytuacji mówiąc, że idzie na stołówkę i wstała z ziemi. Gdy tylko kobieta poszła, ona skierowała się do gabinetu "ojczyma". O biologicznym ojcu nic nie wiedziała, matka jej zawsze mówiła, że służył w wojsku i zginął na wojnie. Tu miał ją jednak zastać szok, słowa Jocelyn o zaufaniu wystawione na próbę i jej nie zdać. Kiedy była już na schodach, usłyszała głosy z jego gabinetu. Przykucnęła, by barierka ją skutecznie zasłoniła i słuchała. To co dosięgło jej uszu, sprawiło że zamarła, a jej emocje jeszcze bardziej ją rozrywały od środka.
- Gdzie jest kielich? - powolne pytanie, z ostrą nutą w głosie. Wychyliła się lekko by obserwować, rozmawiał z dwoma osobami. Tatuaże jakie posiadali od razu jej się skojarzyło z wcześniej poznaną trójką.
- Nie wiem jeszcze, jednak kiedy tylko się dowiem, przekażę kielich Valentine'owi.
- Nikt nic nie mówił o Valentine'ie.
- Nie musieliście - odparł ze stoickim spokojem i podniósł się z krzesła.
- Jakoś mi się nie chce Ci wierzyć, Garroway. Posłuchaj mnie uważnie - wystawił palec w jego stronę, w wyrazie groźby, jednak on go odtrącił na bok i powtórzył jego gest.
- Nie po to znosiłem te lata z tą kobietą i jej bachorem, żeby nie mieć w tym swojego celu. Moi ludzie też chcą kielicha, a teraz się stąd wynoście - wskazał dłonią na wyjście. Członkowie Kręgu niechętnie wyszli, a Clary wybiegła innym wyjściem w deszcz i rzuciła się biegiem do domu.
I wspomnienia znikły, stała tutaj dalej, patrząc w ciemne oczy Isabelle, która od razu no niej podeszła. 
- Co to było? - spytała oddychając szybko, wciąż pod wpływem andrenaliny, której dostarczyła dziewczynie sytuacja.
- Demon, zmiennokształtny - odpowiedziała i widząc, jak słabo się robi dziewczynie, od razu złapała ją w pasie. Dostrzegła od razu ranę na jej szyi i poczuła niepokój.
- Czemu pokój wiruje? - spytała tracąc siły w nogach, czuła jakby miała je jak z waty, obraz powoli się rozmazywał.
- Jad demona - wyjaśniła Isabelle i zapobiegła upadnięciu na podłogę, łapiąc ją mocniej. Nieprzytomną już Clary, wzięła na dłonie i wyszła z nią szybko z domu.
*** 
Jakby z perspektywy matki widziała wszystko, jakieś opuszczone miejsce, może fabrykę, a nad nią stał jakiś mężczyzna. Słowa słyszała jak przez mgłę, ale rozumiała je, rozpoznawała. Zwracał się do Jocelyn jak do ukochanej, którą spotkał po latach. Widziała go pierwszy raz w życiu, nie wiedziała kim on jest i co tam robi. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie był to przyjemny sen. Obudziła się zdyszana i gwałtownie usiadła, po czym poczuła ból głowy, gdy się z czymś lub kimś zderzyła. Stawiała na to drugie, słysząc jęk bólu drugiej osoby. Rozpoznała od razu brunetkę przed sobą, Isabelle. Rozejrzała się szybko dookoła, nie poznając pomieszczenia, w jakim się znalazła. 
- Wybacz - rzuciła od razu na jej jęk, przypomniała sobie o ranie i postawiła od razu dłoń na skórze, w którym ona powinna być. Jednak o dziwo nie było jej tu, nie został po niej żaden wyczuwalny ślad. 
- Wyleczona - usłyszała od razu głos dziewczyny przed sobą. - Na szczęście doszłaś do siebie, już się martwiłam - odetchnęła z ulgą i się uśmiechnęła lekko do niej. - Nie miałam okazji wcześniej się przedstawić, jestem Isabelle. Miło mi cię poznać, Clary.
- Gdzie ja jestem? I jak wy to... Jakieś magiczne sztuczki? - spytała wciąż jeżdżąc palcami po skórze, nie dowierzając że tak łatwo i szybko to zniknęło. - Gdzie moja mama? O co tu chodzi i kim jesteście? - zadawała pytanie za pytaniem, przypominając sobie wszystko po kolei. Ból po stracie jej matki, słowach Luke'a, wszystkich tych wydarzeniach wrócił nagle. 
- Jesteś w instytucie i nic ci tu nie grozi - zaczęła wyjaśniać Isabelle spokojnie. - Nie wiemy jeszcze, co się stało z twoją matką, ale spróbujemy się tego dowiedzieć jak najszybciej. A teraz posłuchaj mnie uważnie - przysunęła się i spojrzała jej w oczy. - Wszystkie legendy jakie słyszałaś, o wróżkach, wampirach, wilkołakach... To wszystko prawda, a my jesteśmy Nocnymi Łowcami. Chronimy ludźmi przed demonami, jesteśmy jakby... - szukała chwilę dobrych słów - taką policją w świecie ukrytym przed oczami śmiertelników. Wiem, brzmi niedorzecznie, ale pamiętasz z czym miałaś do czynienia w swoim domu? Albo pamiętasz naszą walkę w klubie? To nie byli ludzie, to były demony.
Normalnie w takiej sytuacji uznałaby dziewczynę za chorą, zarzuciła jej że coś brała, że jest nienormalna, ale fakty mówiły same za siebie. Nie widziała przeciwwskazań, by jej nie uwierzyć. Już miała jej odpowiedzieć, kiedy doszedł ich czyjś głos.
- Przyziemni nie mają tu wstępu, a zwłaszcza ci, przez których się nie dowiedzieliśmy kto skupuje krew przyziemnych od demonów - oznajmił z irytacją brunet, wchodząc w towarzystwie blondyna do pomieszczenia. Rzucił chłodne spojrzenie Clary, nie zadowalał go fakt, że Isabelle siedziała tu z rudą. Wzrost irytacji powodował widok runy na skórze dziewczyny, gdzie była wcześniej rana.
- Oh, Alec, daj spokój. Nie widziałeś, jak broń zabłysła kiedy tylko jej dotknęła? Jest jedną z nas! - zaoponowała i spojrzała na niego, zignorowała gest drugiego chłopaka mówiący "złaź, teraz czas na mnie", coś ją powstrzymywało od opuszczenia Clarissy.
- Isabelle, mogłabyś? - zignorowała gest, więc zabrał głos, jednak ona popatrzyła na niego z politowaniem. 
- Jace, mógłbyś w innej sytuacji pomóc - jasno wyraziła, że chce zostać z nią i uważa, że tak będzie lepiej, na co on przewrócił oczami, ale położył rękę na ramieniu bruneta i zaczął się z nim kierować ku wyjściu. 
- Alec! Pogadajmy o czymś... Może o najnowszej technologii w motorach wampirów? - brunet spojrzał na niego morderczym wzrokiem, kiedy tylko chciał zmienić temat, ale nie zatrzymywał się i szedł z nim dalej.
- Jace, nawet nie próbuj... Przepisy to przepisy, ona nie... - jego odpowiedź się urwała w momencie, w którym zniknęli za drzwiami.
- Przepraszam za brata - uśmiechnęła się przepraszająco do rudowłosej. - Nie rozumie, że po to są zasady, by je łamać... - westchnęła ciężko i wtem się odezwał telefon Clary.
- To Simon! - wyjaśniła od razu gdy spojrzała na ekran i odebrała. Zaczęła z nim rozmawiać na temat tego gdzie jest. Gdyby Isabelle użyła runy wzmacniającej słuch, pewnie by się zaśmiała na wymianę "Zaraz do ciebie wyjdę, tylko się ubiorę. Co Ty robisz rozebrana w opuszczonym kościele?". Co fakt to fakt, przyziemni, którzy nie podchodzili bliżej wrót widzieli tylko jakąś zabytkową katedrę w ruinie, zamiast naprawdę okazałego i pięknego budynku, długością dorównującego wielu nowojorskim drapaczom chmur. Clary wstała szybko z łóżka i podeszła do okna i oznajmiła przyjacielowi, że go widzi. Zainteresowana brunetka podeszła do okna, żeby się przyjrzeć mu. Nie wszystko okazywało się takie, jakie było naprawdę i ruda już się o tym przekonała dwukrotnie. W końcu się rozłączyła i podeszła do lustra, pytając przy okazji o swoje ubrania. Isabelle wyjaśniła dziewczynie, że jad demona zniszczył je i dała jej swoje. Na ich widok przewróciła oczami w stylu "ty chyba sobie żartujesz?".
- Nie ma innych?
- Nie, tylko te - pokręciła głową i jeszcze raz wyjrzała za okno, marszcząc brwi.
- Nie przypominam sobie, żebym wyrażała zgodę na tatuaż. To jakiś wasz członkowski? Taka oznaka, że należycie do tej organizacji? - na to pytanie, brunetka przewróciła oczami i podeszła do rudej. 
- To są runy - odparła i wyjęła z kieszeni stelę należącą do Clarissy. - A to służy do rysowana run. Mają ogromną moc, nas wzmacniają, a ludzi zabijają. Mają wiele zastosowań, nawet nie wyobrażasz ja użyteczne są - uśmiechnęła się lekko. - A to tutaj... - przejechała palcem po ramieniu rozmówczyni, od czego tą drugą przeszły dreszcze - to runa, która cię uleczyła, uratowała ci życie. Nawet nie narysujesz ich stelą na zwykłym papierze, nie jest on w stanie wytrzymać tej energii - dodała i się odwróciła, sięgnęła po miecz, wyłączyła go i schowała do kieszeni. Upewniła się jeszcze, że ma bransoletkę, która potrafiła "ożyć" i stać się batem. 
- Po co ci broń? Chyba nie zamierzasz zabić Simona? - Clary spytała nieco wystraszona, widząc miecz w ręce Nocnej Łowczyni, na co ta pokręciła głową. 
- Widziałam coś za nim, niewykluczone że to demon - odpowiedziała jej i ruszyła z nią na dół do wyjścia, do czekającego na przyjaciółkę chłopaka.


/ Mam nadzieję, że się podobało. Nie chcę, żeby było jakieś "o, kolejna jakaś typowa shiperka, a opowiadania nie mają w ogóle rąk i nóg!". To akurat mój wymarzony ship i się przykładam do tego całym całym sercem. Jeśli macie jakieś uwagi, czegoś wam brakowało, śmiało piszcie w komentarzach. Krytyka również mile widziana, gdyż chcę się rozwijać i pisać coraz lepiej. Do następnego rozdziału! ;3

czwartek, 20 października 2016

Piraci z Karaibów - Mglista Wdowa

Stary marynarz zszedł ze steru, miał go zastąpić na krótki czas młodszy. Oparł się o barierkę obok i westchnął, rozejrzał po horyzoncie. Chłopak posłał mu zaciekawione spojrzenie, pomieszane z niepokojem.
- Mogę o coś zapytać?
Podniósł zaciekawiony głowę i zerknął w jego bystre oczy. Westchnął myśląc chwilę, po czym skinął swoją siwą czupryną. Był prawie pewien tego, o co młodzik zapyta.
- Ostatnio załoga jest dziwnie zaniepokojona, jakby się rozglądała wszędzie w obawie, że coś się pojawi. O co chodzi? - zakręcił raz sterem, okręt lekko odbił na bok po czym znów wrócił do kursu na północ.
- Mówi się – wziął oddech, nie mylił się jednak. A on miał prawo zapytać, zgadzało się, sam czuł że niepokój był prawie że namacalny. Wbił wzrok w ciemność przed statkiem, chmury na chwilę odsłoniły księżyc. Mgła którą zobaczył w oddali przyprawiła go o spazmy, które ledwo powstrzymał. Z niespodziewanym wigorem odsunął chłopaka od steru i zaczął nim kręcić z zamiarem jak najszybszego skierowania okrętu w przeciwną stronę. - O pewnym okręcie. Handlarze których mijaliśmy, zatrzymali się na krótką rozmowę z nami. Słyszeli w porcie, że niedaleko go widziano.
- Nie mieliśmy płynąć na północ? - spojrzał na niego zaskoczony, po czym dostrzegł jego strach.
- Obudź wszystkich! Stan alarmowy! - zawołał drżącym głosem. - Powiedz im o Mglistej Wdowie!
Pokiwał szybko głową i zbiegł do poziomu na którym były hamaki. Wiszące dzwonki, które ogłaszały pobudkę lub śniadanie, on teraz wykorzystał inaczej. Pociągał za nie panicznie, na co kilku mężczyzn spadło nagle obudzonych, inni na niego spojrzeli jak na idiotę, wręcz morderczo. -Życie Ci niemiłe żartownisiu? Matka Cię nie nauczyła dobrego zachowania? - warknął jeden z nich.
- Nie o to chodzi – odpowiedział drżącym ze strachu głosem. - M-m-mglista Wdowa, chciał by.. ogłosić... - wskazał do góry dukając odpowiedź, ale nie dokończył gdy załoga gwałtownie zaczęła się ubierać i dobywać wszelkiej broni. Po kilku sekundach biegiem go ominęli.
- Rozwinąć żagle, już!
- Wszyscy, wszyscy! Jak największa prędkość!
Nie rozumiejąc nic, wyszedł po schodach na górę, dookoła był totalny chaos. Nikt jakby go nie dostrzegał, trzy razy zderzył się z barkami przypadkowych członków załogi. Wrócił szybko do mężczyzny przy sterze. - Gotowe. I... Co z tym okrętem?
- Mglista Wdowa, okręt o którym niezbyt wielu ludzi miało okazję opowiadać - odpowiedział szybko. - Jego panią kapitan zwą Wiedźmą Oceanów. Nawet Davy Jones się z nią liczy, mimo że jest z nią w konflikcie. Nazwa jej statku wzięła się od zawsze towarzyszącej łajbie mgle. Richard! Potwierdź co widzisz! - zawołał do bocianiego gniazda, lecz nic nie słyszał. Światło pochodni oraz lamp naftowych już tam nie docierało. - Richard?
Usłyszeli głuchy łoskot czegoś uderzającego o deski, chłopak krzyknął.
Szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami na młodego marynarza patrzyły zwłoki. Rozerwana szyja, pełno krwi oraz powyłamywane ręce, to było więcej niż trzeba by opanowała go panika.
- Widać fioletowe światło, to na pewno ona!
- Czy tam nie było przypadkiem jej pupilka?!
- Mglistej Wdowie nigdy nie towarzyszył wąż, to tylko plotki!
Rozglądał się panicznie dookoła, już ze łzami w oczach. Na każdej z twarzy, na jaką by nie spojrzał, malował się strach, niepokój. Udzielało się to i jemu. Okręt zadrżał powodując kolejny atak paniki.
- Wyciągać działa! Szykować się do ostrzału!
- Zamknij się, to nic Ci nie da, jesteśmy zgubieni! - dwóch nagle zaczęło się kłócić. Kolejny raz statek się zatrząsł, stary nie był już pewien, czy jest sens próbować uciec. Nawet jeśli uciekliby Mglistej Wdowie, i tak dorwałaby ich tajemnicza bestia, pod władzą demonicznego kapitana okrętu.
- Nieprawda, zawsze nam to da jakieś minimalne szanse! - odezwał się głośno, lekko zachrypniętym głosem. Ich kapitan zmarł dwa dni temu na jakąś chorobę tropikalną, jakiś czas po tym, gdy opuścili wyspę na której handlowali z tubylcami. Nie była ona zaraźliwa jak widać, ale pozbawiła ich dowództwa. Wciąż miał jednak jego kapelusz przy sobie, spojrzał ze smutkiem na nakrycie głowy. - Mówiłeś, że się wkrótce spotkamy, miałeś rację - szepnął po czym założył go na swoją siwą czuprynę. - Na stanowiska! - krzyknął. - Szykować się do ataku!
Ich właściwie najnowszy marynarz, ten który podniósł alarm, podbiegł do barierki na krawędzi. Zauważył jak obok niego jakiś kolega z załogi klęczał i modlił się w górę o wybawienie. Gdy spojrzał w ciemność, na ułamek sekundy dostrzegł fioletowy błysk. W oko wpadły mu również oddalone bliżej nieokreśloną odległość od statku purpurowe płomienie. Chmury znów na chwilę pozwoliły księżycowi ośwetlić powierzchnię morza, zobaczył majaczące krawędzie okrętu oraz więcej płomieni.
- Jasper! - usłyszał zachrypnięty głos i poczuł jak ktoś bierze go pod ramię i poprowadził go do jednej jedynej szalupy ratunkowej. - To Twoja druga wyprawa z nami - z zaskoczeniem zauważył w oczach starca łzy. - Nie masz takiego obowiązku wobec tej łajby jak my, nie zasłużyłeś też niczym na ten los. Wsiadaj i wiosłuj ile w sił w rękach, jak najdalej stąd i nie wypływaj na morze. Podobno Mglista Wdowa nie odpuszcza nikomu, kto się jej wymknął - dodał drżącym głosem, nie czekając na jego odpowiedź wepchnął go na łódź. - Jeśli trafisz na kogokolwiek z kompanii, powiedz że jako jedyny wymknąłeś się Wdowie. A teraz szybko! Każda sekunda jest ważna!
- Ale panie Stan! - zawołał w sprzeciwie, za szybko, nie zdążył każdemu z nich podziękować za spędzony z nimi czas. Wściekły na siebie czuł łzy w oczach. Nagle starzec nożem odciął liny trzymające szalupę, która spadła na powierzchnię wody.
- Nie zatrzymuj się! - zawołał jeszcze, patrzył na niego jak na własnego syna, młodzieniec łudząco go przypominał. - Poradź sobie... - dodał szeptem i odwrócił się do załogi. - Panowie! Wbijamy na pełnej, pokażmy suce, że my nie jesteśmy pierwszymi lepszymi zwierzątkami!
Odpowiedział mu zbiorowy okrzyk, płynęli prosto na okręt. Powoli dostrzegali coraz więcej szczegółów. Zrobiony z ciemnego drewna, smukły i długi. Jego boki zdobiły dwie podłużne wilcze paszcze. Na samym przodzie była wyrzeźbiona gorgona. Żagle były czarne, krążyły pogłoski, że Wdowa nie potrzebuje wiatru ani prądu by się poruszać, gdyż nikt nie dostrzegał ich. A z kolei Ci, którym dane było je zobaczyć - nie mieli już następnej okazji opowiadać o tym.
- Kapitanie?
- Jeszcze nie - uniósł rękę przed siebie, nakazując im się wstrzymać. Uważnie obserwował odległość. Jeszcze chwila... Jeszcze... Kątem oka dostrzegł kształt na samym przodzie okrętu. Kobieca sylwetka... Suknia... Włosy o długości do pasa... To był ten moment. - Ognia! - opuścił rękę z gromkim krzykiem, powietrze wypełnił huk armat. Z przerażeniem jednak nie widział uszkodzeń we wrogim okręcie. Czy to ciemności to zasłaniały?
Zauważył kolejną przerażąjącą rzecz. Statek, którego był kapitanem, przestał się poruszać w przód i cofał. Coraz niżej opadali, czuł to. Zaklął głośno, w takim wypadku nie mieli szans, jeśli było to to, o czym myślał...
Jasper wiosłował ile sił, przerażony tym co właśnie widział, jednak musiał na chwilę się obejrzeć za siebie i zobaczyć, jak się przedstawia sytuacja. Zamarł gdy to zobaczył. Ogromny wir wodny zasysał okręt. Jednak nie tylko to nim wstrząsnęło. W pewnym momencie z wody wyłoniły się ogromne szczęki, głuchy ryk zatrząsł wszystkim. Gdy tylko jeszcze bardziej się zanurzył w wodzie, tajemnicza bestia wciągnęła okręt całkowicie. Z odgłosem trzaskającego drewna i wrzasków marynarzy mieszał się opętańczy żeński śmiech dochodzący z okrętu.
Uświadomił sobie z paniką, że i jego zaczęło ciągnąć do wiru wodnego. Ile sił w rękach wziął się za wiosłowanie, instynkt samozachowawczy wziął nad nim górę. Cudem udało mu się nie zostać porwanym przez prąd i dostrzegł niedaleko przed sobą skupisko skał. Popłynął za nie i wspiął się do połowy ich wysokości, wciągnął za sobą i szalupę, w obawie że czymkolwiek to było, wyczuje jej obecność w wodzie. Śmiech ucichł, ryki również. Wyjrzał delikatnie za krawędź skał. Tafla wody była już spokojna, oświetlana światłem księżyca. Mglista Wdowa niespiesznie płynęła dalej, stopniowo się oddalała i jedyny dźwięk dobiegający jego uszu to było nieludzko szybko bijące serce.